Po śmierci ojca zaczęłam częściej używać lewej ręki. Dobrze się z tym czuję. Coraz lepiej mi idzie.
Jerzy Pilch Bezpowrotnie utracona leworęczność
…Czy bezpowrotnie?
Od dziecka słyszę odpowiedzi, z których żadna nigdy nie była dla mnie przekonująca.
Małej dziewczynce mówiono, że prawa ręka to ta, w której trzymam łyżkę. Ten argument jest świetny dla praworęcznych. Dziecko leworęczne najchętniej przełożyłoby łyżkę do lewej, ale nie pozwalano – matka i babcia dbały, żeby dziecko nie było „szmaja”. To ostatnie słowo wymawiały z nieprzyjemnym grymasem na twarzy i wyraźnie nagannie:
– No coś ty, szmaja chcesz być?! Ee, nie wydziwiaj. Przełóż łyżkę i jedz porządnie!
Ta sama historia powtórzyła się z ołówkiem i kredkami.
W czasach mojego dzieciństwa – w latach pięćdziesiątych XX wieku, – leworęczność była cechą niepożądaną. Przynajmniej niepożądana była w mniemaniu mamy i babci, od których zależało wtedy wszystko w moim otoczeniu.
Ojciec w łagodności swojej nie brał udziału w kwestiach wychowawczych.
Tak więc, kiedy tylko nikt nie patrzył, przekładałam łyżkę do lewej ręki i bezproblemowo jadłam dalej, udowadniając sobie i światu, że trzymanie łyżki nie jest żadnym wyróżnikiem prawości ani lewości ręki. Z rysowaniem i pisaniem nie poszło tak łatwo – musiałam ustąpić.
Pod koniec podstawówki albo na początku ogólniaka dostałam pierwszy zegarek – enerdowskiej marki ruhla, po tacie (dorobił się wtedy nowej pobiedy). Wówczas pojawił się nowy argument: lewa ręka to ta, na której nosisz zegarek. Potraktowałam go równie lekceważąco, jak przedszkolny argument z łyżką i założyłam zegarek na prawą rękę. Bywało to nieco niewygodne, bowiem wczesne zegarki były raz na dobę nakręcane (proszę sobie wyobrazić, że kiedyś zegarki nie miały baterii!) i śrubka do nakręcania była przygotowana wyraźnie do obsługi przez praworęcznych. No, trudno, ale w imię udowadniania słuszności swoich przekonań, mogłam się poświęcić.
Później przez lata całe jakoś radziłam sobie w świecie praworęcznych – raz lepiej, raz gorzej. Nigdy nie pojęłam o co chodzi w ludowej definicji słoma — siano. Nie nauczyłam się więc odruchowego nazywania strony prawej i lewej i kiedy nie miałam czasu na zastanowienie, strzelałam z prawdopodobieństwem 50%…
Jako stała pasażerka samochodu swego męża wypracowałam sobie pojęcia skręcania „w twoją stronę” i „w moją stronę”. To wiele ułatwiło, a w każdym razie pozwoliło na dość jednoznaczne wyjaśnianie drogi, którą chciałam opisać bez ciągłych pomyłek.
Kiedyś trafiłam „na swego”. Wsiadając do auta kolegi, wyjaśniłam od razu na początku:
– Ja nie wiem, która jest lewa, a która prawa, więc będę mówić „twoja” i „moja” strona.
– To bardzo dobrze – ucieszył się kolega. – Ja też nie wiem, co to prawa-lewa, a twoje określenia są przynajmniej jednoznaczne!