Wczoraj byliśmy u Leśników. Rozliczyliśmy się w końcu za miód. Daliśmy powidła z ich śliwek i dwa słoje tomkowych grzybów w occie.
Pogadaliśmy o borelce – chorobie leśników. Niełatwe to tematy, ale oni akurat wiedzą sporo więcej o boreliozie, aniżeli nie-leśnicy. Dałam im zebrane w necie materiały. Dostaliśmy płytę z nagraniami chóru Młodej. Umówiliśmy się na weekend.
Potem znowu u Ulki i Piotra. Ulka chciała mi pożyczyć książkę niejakiej dr Clark o leczeniu wszystkiego prądem. No nie. Może innym razem 😉 Na razie studiuję ziółka.
3 nalewki mi się macerują:
– czosnkowa (Jacek-leśnik mówił, żę ją zna, jakiś Kazik mu dawał kiedyś takie kropelki, wstrętne!)
– propolisowa,
– imbirowa – imbiru zostało mi jeszcze mnóstwo (pani w sklepie nam wcisnęła)
Codziennie mieszam je i obserwuję, jak naciągają. Jeszcze z tydzień i będę miała swoje lekarstwa.
Kupiłam też kurkumę. Takie to wszystko trochę szamańskie, ale przecież staram się kontrolować – co antybakteryjne, co na stawy, co na wątrobę…
Może ten mój doktorek doradzi mi coś ze swojej homeopatii? Już z zielarstwa doradził sok łopianu. Mówił coś o Citrosepcie – to z pestek grejpfruta (jednak dość drogie, jeszcze się zastanowię).
W każdym razie wątrobie pomogło kurowanie łopianem, hepatilem i mieszaniną miodu, oliwy i soku z cytryny. Już jej prawie nie czuję.
Niewątpliwie dużą zaletą całego zamieszania wokół boreliozy jest Tomkowa zmiana diety. Od circa 2 tygodni nie jemy smażonego mięsa (które regularnie spożywałam od początku naszej znajomości). Od razu lżej mi w brzuchu.