Archiwum miesiąca: czerwiec 2007

Boli

Boli mnie bardzo. Nie wiem, czy to nerka, czy jakieś promieniowanie od kręgosłupa… Położyłam się spać koło 23, zdrzemnęłam do 24, a potem co godzinę wstawałam, usiłowałm cokolwiek zrobić, potem kładłam się, nie mogłam zasnąć, więc po godzinie wstawałam. I tak do 5. Nie pomógł ibuprom. Nie pomogło smarowanie żelem firmy KrauterhoF Maść końska. Zasnęłam dopiero po 5 rano, po 3 tabletce traumelu. Obudziłam się koło południa i to samo od początku. Ani stać, ani siedzieć, ani leżeć.
Już nie chcę, żeby bolało.


Po południu smarowanie innym żelem firmy KrauterhoF – Diabelski Pazur (przypomniałam sobie, że to ziele z Andów polecano na forum Borelioza). Nie wiem, na ile przeszło samo, a na ile pomogło smarowanie nim i kolejne pastylki traumelu. Ale przeszło. Jeszcze nie do końca, ale już chodzę, siadam – tylko kłopot ze wstawaniem i siadaniem. Ale to już betka.

Po deszczu


Od dawna już z dużym zniecierpliwieniem wysłuchuję wiadomości o kolejnych ulewach w Warszawie czy Łodzi i… podlewam, podlewam, podlewam. Zajmuje mi to co najmniej godzinę dziennie.
Dzisiaj spadł pierwszy od wielu tygodni deszcz – nie kilka kropel, ale prawdziwy deszcz. Mam dwa dni wolne od podlewania.
Czasami zdarza się, że zaciągną chmury, walą pioruny, ale o deszczu zapomnij. Kończy się w Duchnowie.
Dzisiaj jednak spadł deszcz. W ogrodzie święto. Trawa od razu szybciej rośnie. Wesoło się zrobiło wokoło.


Przekwitły jaśminy. Cały czas chodzi mi po głowie wiersz „Ogród” Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej:

Gdy wiosna zaświta,
jest w ogrodzie raz ciemniej, raz jaśniej
wciąż coś zakwita, przekwita.
Wczoraj kwitło moje serce. Dziś jaśmin…

Parno

No i po robocie. Fajrant.
Przynajmniej po tym etapie – bo wyraźnie zanosi się na więcej. Skoro tak, będę tym razem pertraktować kasę. W porządalu.
W domu super – odkąd poszłam na zaparte. Całe szczęście, bo grozić łatwo, ale realizować groźbę – wcale mi się nie uśmiechało. Ale pomogło. Sama jestem zdziwiona.
I dostałam ganek, ha! Jak trochę zarobię, może uda się jeszcze przerobić go na werandę… Ciągle brakuje mi światła wewnątrz. Teraz otwieram wrota na ościerz – i jest jasno. Prawie jak na Marymoncie. A gdy zamykam – ciemnica prawie jak na Noakowskiego.
Na razie mam ganek. Asa dostała nową budę (w starej wyraźnie się nie mieściła). Jeszcze szewrolecik dostanie wiatę – już się robi, – i wtedy będzie pora na dalsze modernizacje okienno-drzwiowe. Każda deska wygładzona, wypieszczona… Czy ja tego nie robię za dokładnie?
Ten facet jest bardzo zdolny. Złote ręce. Choleryk, który tworzy cuda. Cóś za cóś. Emocjonalnie niedorozwinięty – jak większość moich mężczyzn (to świadczy o mnie też nie najlepiej). Ale za to indywidualista z osiągnięciami.

Fedruję

Odkładałam, odkładałam… Myślałam, że się wymigam z tej ostatniej, najgorszej części zlecenia (nawet kosztem paru złotych), ale się nie udało. Muszę to zrobić. Może dostanę za to jakąś dodatkową kasę… I tak robię to niechętnie. Trudno. Za to zleceniodawcy są szalenie sympatyczni. Żeby ktoś mi się napraszał z zaliczką „bo tak głupio dosyłać robotę bez pieniędzy” – dawno mi się nie zdarzyło.
Właściwie na nic innego nie mam czasu.
Tomek znowu ma jakieś swoje okresy, trudne dla mnie do zniesienia.
Dziczeję powoli.
Jutro Eluta przyjeżdża – przynajmniej pogadam z kimś normalnym. Może leśnicy zjadą na niedzielę…